Bezsilna i drobna, z psychiką jak
popękane szkło, jak przedmiot, o który obijają się wszyscy,
zostałam wypchnięta przed dwie kończyny nazywane nogami na krawędź
życia, gdzie ponoć miałam ugryźć szczęścia. Błagałam po
cichu samą siebie, ażebym została oszczędzona. Nie chciałam,
mimo mojej nieszczęśliwości, poddać się na środku drogi,
położyć wręcz pod pędzący pociąg. A jednak z drugiej strony
pragnęłam tego, chciałam pokazać, że mam silę, że jestem
niezniszczalna. Na początku nieśmiałe kroczki, na palcach
przemieszczałam się w lewo. Przez moment czułam się jak
słabeusz, który szuka prostej drogi. Ale zaraz nie bałam się już.
Robiłam coraz większe kroki w mniejszym odstępie czasu. Nie
wytrzymując napięcia rzuciłam się w dół. Już nie miałam
możliwości powrotu. Moja biała suknia wirowała na wietrze podczas
huraganu. Ręce rozpostarte niczym orle skrzydła przedzierały się
przez niewidzialną powłokę, pokonywały opór jaki stawiało
powietrze chcące podtrzymać mnie u góry jak najdłużej. Zrobiłam
jeden przewrót i zaraz drugi. Zawirowało mną.
Słyszałam tylko świst w uszach, coś ciągnęło mnie za nogi,
zaczęłam lecieć szybciej. I w końcu upadłam. Kości roztrzaskały
się na miazgę. Już nic nie czułam, leżałam tylko nieruchomo z
otwartymi oczyma, a moja psychiczna część uniosła się pod
postacią obłoku nad ciałem. Rozłożyłam się jak pierwiastek, na
dwie części, które go budują. Mianownik zapakowany do czarnego
worka, licznik unosił się wysoko obserwując ludzi i ich myśli.
Nie chcąc słuchać tych bredni, moja niebiańska część uniosła
się i poszybowała do domu. A reszta spoczęła jak te tryliardy
innych ludzi.