Krzyczę. Krzyczą moje włosy, moje
wielkie, szkliste oczy, moje usta, te, które tak bardzo pragnęły
Twoich, ręce wyciągnięte tak rozpaczliwie przed siebie, pragnące
przytulenia, dotyku Twych dłoni, zimnych, zamarzniętych dłoni.
Ciągle marzyłam o Tobie, widziałam Cię w moich snach, w moich
fantazjach, do których wstydziłam się przyznać. Za każdym razem
brakowało mi głosu, cichł on, zanim wydobył się z mojej krtani.
A igły, wsadzone przymusem do środka, kaleczyły mnie tak okrutnie.
Nie znałam słów, które potrafiłyby to opisać. To co czuję. Miłość. Tęsknotę. I te wszystkie inne względne pojęcia, palące
skrawki mojego pociętego chamsko serca. Zostałam z niczym. Bo nawet te piękne myśli i epitety,
które stworzyłam, nie są czymś. Są tylko urojoną fantazją,
marzeniem, że ktoś taki jak Ty, mógłby czuć, to co Ty czułeś
do mnie. Mimo że nigdy nie potrafiłeś tego zdefiniować. Oboje się
baliśmy. Cierpieliśmy na lęk przed słowami, formułami, które
stały by się zobowiązaniem do czegoś konretnego. Woleliśmy być wolni. Jak ptaki
szybujące nad moim psychicznym grobem. Ale w końcu tak chcieliśmy.