8 listopada 2011

Psychoza.


Krzyczę. Krzyczą moje włosy, moje wielkie, szkliste oczy, moje usta, te, które tak bardzo pragnęły Twoich, ręce wyciągnięte tak rozpaczliwie przed siebie, pragnące przytulenia, dotyku Twych dłoni, zimnych, zamarzniętych dłoni. Ciągle marzyłam o Tobie, widziałam Cię w moich snach, w moich fantazjach, do których wstydziłam się przyznać. Za każdym razem brakowało mi głosu, cichł on, zanim wydobył się z mojej krtani. A igły, wsadzone przymusem do środka, kaleczyły mnie tak okrutnie. Nie znałam słów, które potrafiłyby to opisać. To co czuję. Miłość. Tęsknotę. I te wszystkie inne względne pojęcia, palące skrawki mojego pociętego chamsko serca. Zostałam z niczym. Bo nawet te piękne myśli i epitety, które stworzyłam, nie są czymś. Są tylko urojoną fantazją, marzeniem, że ktoś taki jak Ty, mógłby czuć, to co Ty czułeś do mnie. Mimo że nigdy nie potrafiłeś tego zdefiniować. Oboje się baliśmy. Cierpieliśmy na lęk przed słowami, formułami, które stały by się zobowiązaniem do czegoś konretnego. Woleliśmy być wolni. Jak ptaki szybujące nad moim psychicznym grobem. Ale w końcu tak chcieliśmy.