Wiesz co mi się śniło wczorajszej
nocy? To, że byłeś przy mnie blisko, trzymałeś mnie za
ściśniętą pięść i wychudzony obojczyk. Na tle świecących
lamp patrzyłeś w moim kierunku i uśmiechałeś się, oddychałeś
nawet w moim tempie, chociaż to może ja chciałam dostosować
oddech do Twojego. Wyglądałeś niechlujnie, bo narzuciłeś na
siebie morelową koszulkę, wygniecioną koszulę i przetarte jeansy,
ale i tak wyglądałeś jak Bóg. Nie wiem tylko który. Jezus,
Allach, czy jeszcze jakiś inny. Twoje oczy, koloru nie określonego,
wtopiły się w moją twarz, której tak bardzo nie lubię i choć
ręce trzymałeś wzdłuż tułowia, prawie jak na baczność, to
miałam wrażenie, że jeździsz opuszkami palców po moim policzku,
rozgrzanym niczym magma wypływająca z rozjuszonego wulkanu. Czułam
się jak w niebie, jakbym stąpała po stabilnym, lecz niewidocznym
piedestale; pięłam się do góry bez żadnego wysiłku. I wtedy
dotknąłeś mej rozpalonej dłoni, a obraz rozmył się jak para
uciekająca pędem z szyby. Zniknął cały ten piękny widoczek, pod
powiekami została czarna plama z migotającymi kropkami.