4 września 2011

Umieramy samotnie, a jednak razem.


Czuję bicie Twojego umierającego serca, każde tyknięcie zielonych żył, w których gromadzi się czerwona maź. Słyszę głośny stukot łez opadających razem z Tobą na dno, lecisz z Nimi tak gwałtownie, tak niespodziewanie, tak bez powodu i osadasz się na dnie. Twój krzyk przerywa głuchą ciszę wypełniającą mnie od środka, każe uciekać przed siebie, jak najdalej od zagłady. Ja jednak wbrew wszystkiemu, ogłuszona miłością biegnę do miejsca, gdzie jesteś uwięziony i wyciągam ręce wprost do ognia. Spalam się na Twoich oczach, a Ty nie możesz nic zrobić, jesteś uziemiony. U podnóża swoich nóg, które kiedyś biegały ze mną po łąkach i goniły szczęście masz wielkie kule; ręce, które kiedyś obejmowały mnie tak słodko, tak bardzo namiętnie, które przynosiły mi ukojenie i wnosiły do nieba, są całe poranione, kapie z nich krew; usta całujące tak pięknie, zachowujące się jak teleport do lepszego świata, zakneblowane i obklejone szarą taśmą. I teraz już oboje toniemy w naszych marzeniach, spalamy się w naszym uczuciu, bo nikt poza nami nie cieszył się ze szczęścia w naszych aurach, jesteśmy bezsilni i samotni, choć do śmierci razem.